JESTEM Z PATOLOGICZNEJ RODZINY

693C5C3F62I dobrze mi z tym.

Moja matka była wyrodna, bo zabierała mnie na plac zabaw i siadała na ławce zamiast bawić się ze mną w piaskownicy. Przez co zdarzało mi się zjeść piasek, albo pobić z jakimś dzieciakiem o łopatkę. Głaskałam obce koty, które przychodziły wygrzać się w słońcu na betonowej ścieżce na moim ogródku, czasem któryś mnie podrapał- nie umarłam od tego, wszyscy przecież wiedzieli za dzieciaka, że wystarczy przyłożyć do rany liść babki. To zastępowało najlepszy opatrunek. Byliśmy niezniszczalni.

Miałam posiniaczone nogi, poździerane kolana i łokcie, chodziłam boso i wieczorem podczas kąpieli zawsze byłam rugana za to, że nie można mi stóp doszorować do czysta. Kiedyś wbiłam sobie gwóźdź w piętę bo wspinałam się na stertę starych desek- wyjęłam go, przemyłam ranę zimną wodą i pobiegłam bawić się dalej. Na czterokołowym rowerku jeździłam bez kasku i ważących trzy kilo ochraniaczy- złamałam rękę podczas nauki jazdy mając jakieś cztery latka. Kilka miesięcy latałam z gipsem, pełna energii i radząc sobie podczas zabawy jedną rączką- podobno, bo ja ledwo to pamiętam.

Grałam z dzieciakami z okolicy w palanta, klasy i badmintona. Na środku ulicy. Wszyscy wiedzieli, że jak najstarszy z towarzystwa krzyczy, że jedzie samochód, to trzeba uciekać na chodnik. Nie było mnie w domu przez całe dnie, komórki mieli tylko dorośli, a nie dzieci, więc nikt się nie interesował gdzie jestem, co robię. Spędzałam czas łażąc z chłopakami po krzakach i grając w wojnę na patyki. Wspinaliśmy się na drzewa. Ukradliśmy ojcu linkę holowniczą z garażu, przywiązaliśmy jeden koniec do gałęzi kilka metrów nad ziemią i skakaliśmy z niej, mocno trzymając się pętli na drugim końcu liny. Wszyscy tą zabawę przeżyli, nikomu nic się nie stało. Ukradliśmy też kilka desek, gwoździe i młotek i na naszym ulubionym drzewie nad strumykiem zbudowaliśmy ławkę. Nie zdążyliśmy jeszcze nawet skończyć podstawówki, a już byliśmy stolarzami. I żeglarzami. Któregoś dnia znaleźliśmy tratwę zrobioną z palet na brzegu stawu; nie namyślając się długo wskoczyliśmy na nią i popłynęliśmy na wyspę, na której spędziliśmy cały dzień, ze smutkiem wracając wieczorem do domu. Rodzice do dziś o tym nie wiedzą.

Nikt mnie nie pilnował tego czy odrabiam zadania domowe, nikt nie odrabiał ich ze mną, ani za mnie. Sama wiedziałam, że muszą zostać odrobione. Poczucie obowiązku było we mnie zakorzenione- wstawałam rano sama, ubierałam się sama, sama robiłam sobie śniadanie i sama szłam do szkoły. Wiedziałam, że jeśli ktoś mi zaproponuje cukierka to mam odmówić, żeby nie rozmawiać z obcymi i nie wsiadać do ich samochodów- tego nas zawsze uczyli na wszelki wypadek w szkołach, ale żaden obcy nigdy nie zaproponował mi cukierka. A jak byłam starsza to nauczyłam sie stawać na poboczu i wyciągać w góre kciuk, jeśli bardzo szybko chce gdzieś dojechać. Zawsze działa i jeszcze żyję.

Mama albo była w pracy, albo spała- wiedziałam, żeby jej nie budzić, bo poprzedniego dnia wróciła późno do domu. Wiedziałam, bo czekałam przecież na nią, aż wróci, żeby zobaczyć, czy kupiła coś słodkiego. Raz w życiu spróbowałam pójść spać po dobranocce jak „normalne” dzieci- po dwóch godzinach przewracania się z boku na bok poddałam się i zaczęłam czytać. Zawsze czytałam do późna, pod kołdrą, przy świetle latarki, mimo tego, że rodzice zaganiali do spania.

W telewizji oglądałam filmy dla dorosłych będąc dzieckiem. Czytałam przepelnione erotyką skandynawskie sagi, gdy mój wiek był jeszcze jednocyfrową liczbą. Rodzice o tym wiedzieli. Poza tym, że teraz wyrosłam na kobietę, która bardzo lubi seks i przeklina od czasu do czasu, nic złego mi się nie stało. Czasem robiliśmy grilla na ogródku. Ojciec pił piwo- przy nas, na naszych oczach. My wiedzieliśmy, że nie wolno. Gdy poszedł do garażu po węgiel każdy z nas wziął po łyku, skrzywił się i wiedział, że już więcej nie spróbuje.

Nie mając jeszcze skończonych osiemnastu lat robiłam sobie tatuaże, znikałam z domu na cały miesiąc, jechałam na wakacje bez opieki rodziców, chodziłam do pracy, a po pracy na piwo. Mama wiedziała o piwie. Wiedziała, że mogę je wypić i nic mi się nie stanie, że umiem sama o siebie zadbać i sama siebie upilnować. Wiedziała tez, że czasem zdarza mi sie wypić coś mocniejszego. Ale zawsze nad ranem wracałam do domu i to, że wychodząc do pracy widziała mnie śpiącą bezpiecznie we własnym łóżku jej wystarczało. Kiedy zaczęłam sypiać poza domem wystarczył sms, że żyję.

Nie byłam karmiona piersią. W ogóle. Mama opowiadała mi historię o ojcu który pod kurtką przemycał do szpitala butelkę z mlekiem w proszku, bo pielęgniarki nie pozwalały na takie karmienie. Kazały mnie zmuszać do mleka z piersi, „bo lepsze”.  Pod względem odżywczym oczywiście, że było lepsze, ale co z tego, skoro nawet odciągniętego i przelanego do butelki nie chciałam wypić? Nie było siły, która zmusiłaby mnie do wypicia go, miałam głodować?

Dzisiaj matki, które nie karmią piersią odpowiednio długo są gorsze. Nie dbają o swoje dzieci. Jeśli nie kupi dziecku nosidełka takiej i takiej firmy też jest gorsza- bo to przez nią dziecko bedzie miało krzywy kręgosłup w przyszłości. Nie kupuje dziecku specjalnych bucików- koślawe nogi gwarantowane. Dziecko pogłaskało czyjegoś psa- w ogóle nie troszczy się o zdrowie swojego potomka, przecież zwierzęta roznoszą zarazki! Posiniaczone nogi, zdarte kolana, zadrapania- dlaczego ona w ogóle nie pilnuje dziecka tylko zajmuje sie sobą? Nie leci do lekarza z pierwszym kichnięciem, zamiast tego daje dziecku mleka z miodem- przecież to na pewno poważne stadium grypy, z tego będą liczne powikłania, a ona chce to wyleczyć mlekiem?

Ludzie teraz za bardzo cackają się ze swoimi dziećmi. Odwożą je i odbierają ze szkoły samochodem. Bo za zimno, bo za daleko, bo może im się coś stać. Na najdrobniejsze oznaki choroby reagują wizytą u lekarza i milionem tabletek na receptę. A potem się dziwią, że mają dziecko o słabej odporności, albo alergika. Nie można dopuścić do tego, żeby dziecko miało zdarte kolano. Błota niech nie dotyka, bo brudne. Do piaskownicy z mamusią, do szkoły z mamusią, ze szkoły z mamusią. Najlepiej niech w ogóle wszędzie chodzi za rączkę, nie robi niczego i nie ma żadnej radochy z bycia dzieckiem. Potem zdziwienie, że takie dzieci wyrastają na niesamodzielnych, uzależnionych od rodziców dorosłych, którzy nie daja sobie rady w dorosłym życiu.

Sęk w tym, że dzieci to nie debile. Tylko takie małe ludzie. One chcą się uczyć i są w stanie nauczyć się naprawdę wielu rzeczy, chcą pokazywać jakie są samodzielne, żeby rodzice byli z nich dumni. Wiadomo, że nie dasz dwulatkowi noża, ani nie dasz mu zaparzyć kawy, ale możesz mu pozwalać na wiele rzeczy adekwatnych do jego wieku- chociażby na to, żeby się trochę pobrudził czasem (nie ma nic gorszego niż elegancko ubrany dzieciaczek na placu zabaw, który nie może zrobić nic, bo pobrudzi białe spodenki i białą bluzeczkę, które mamusia kupiła za miliony monet), żeby pobawił się z psem czy kotem; jeśli nie chcesz mieć dzieciaka uczulonego na kurz, pyłki i sierść to polecam. I ja wiem, że jak już matka da życie takiemu małemu bobo to potem ciężko jej się pogodzić z faktem, że bobo przestaje być małe, dorasta i będzie spędzać mniej czasu z matką, a więcej z przyjaciółmi, ale chodzenie z dziecmi non stop za rączkę i robienie wszystkiego za nich nie zrobi im niczego dobrego. Na pewnym etapie rozwoju warto dzieciom dać trochę swobody- jeśli wychowało się je dobrze i wpoiło do głowy dobre wartości, to dziecku nic złego się nie stanie, bo będzie umiało pomyśleć rozsądnie. Trzymanie go w domu do osiemnastki i nieustanne kontrole to nie jest najlepszy pomysł, serio; bardziej mu taka praktyka zaszkodzi niż pomoże.

A to, że może mnie ktoś porwać i zgwałcić, gdy bede wracała w nocy sama do domu? Dwudziestopięciolatkę też może. Trzydziestolatkę też może. Nawet w biały dzień. Musiałabym nie wychodzić z domu w ogóle, a i wtedy nie miałabym stuprocentowej pewności, że ktoś się do niego nie włamie. Nie bójcie się życia, do jasnej cholery i dajcie dzieciom z niego korzystać- dla własnego spokoju możecie im włożyć gaz policyjny do kieszeni i poprosić dziecko, by dawało co jakiś czas znać, że wszystko jest okej.

Jestem z patologicznej rodziny i bardzo się z tego cieszę. Żałuję, że większość dzieci z przyszłego pokolenia tego nie doświadczy. Moje owszem, bo sama zamierzam być patologicznym i wyrodnym rodzicem. Zabiorę dziecko na plac zabaw i zacznę czytać książkę, niech się pobawi i pozna inne dzieci- w końcu ze mną może pobawić się w domu. Nie będe go odwozić samochodem pod szkołę, pod którą może dojść w piętnaście minut. Nie chce się takiemu dzieciakowi, ja to wiem, bo samej mi się nie chciało, zwłaszcza zimą, ale przeżyłam to. Zawsze zazdrościłam dzieciakom, którzy po skończonych lekcjach pakowali się do auta i jechali prosto do domu, ale teraz wiem, że powrót ze szkoły pieszo ze znajomymi był dużo fajniejszy. Po drodze zawsze poszło się na boisko, albo uratowało bezdomnego psa, czy ściągnęło przerązone na śmierć kocię z czubka drzewa (true story). Nie będe ze swoim dzieckiem odrabiać lekcji ani przepychać go na siłę z klasy do klasy. Niech nauczy się tego poczucia obowiązku, które było we mnie. Jeśli będzie patentowanym leniem to dostanie pare jedynek, może nie zaliczy któregoś roku, ale nauczy się więcej, niż gdybym zrobiła zadanie za niego, lub poszła do wychowawczyni opowiadać jakie to ja mam cudowne dziecko.

Takie wycackane dzieci wyrastają potem na niedojdy życiowe. I żadne „każdy rozwija się we własnym tempie” mi tu nie przejdzie, bo dorosły facet, który na zakupy chodzi z mamusią, albo nastolatka, która śpi z mamą w jednym łóżku bo sama nie zaśnie, to żadne tempo (też true story, nie pytajcie skąd).

Swoją droga, w czasach, w których dzieci z cesarki są uważane za gorsze od tych, które zostały urodzone siłami natury, obojętnie jakbyś dziecka nie wychowywała będzie źle, więc najlepiej wychowywać je po swojemu i w dupie mieć opinie innych. Zawsze znajdzie się ktoś mądry, kto powie „skutki bezstresowego wychowania” albo nazwie Cię wyrodną matką. Może niech każdy ocenia i wychowuje tylko własne dziecko, zamiast ingerować w rozwój cudzego- tak długo, jak temu cudzemu nie dzieje się wyraźna krzywda.

Mój były mówił, że jestem z patologicznej rodziny. Bo mam matkę taką jaką mam, bo będąc młodszą od niego nie musiałam okłamywać jej co robię, gdzie wychodzę, z kim i czy będzie tam alkohol. Nie musiałam i nie chciałam- bo skoro wiedziałam, że mogę i że nie muszę się bać, że usłyszę coś w stylu „Mowy nie ma nigdzie nie idziesz”, że nikt nie będzie mnie ograniczał i mówił co mam robić, czy z kim mam się przyjaźnić, to po co miałam kłamać? Mame nauczyła mnie odpowiedzialności, po czym wiedząc, że doskonale zdaje sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji swoich czynów i jestem gotowa je ponieść, wypuściła w świat. Zróbcie tak ze swoimi dziećmi, zamiast trzymać je w złotych klatkach i zmuszać do kłamstw.

Spodobało Ci się w Podziemiu? Zachęcam do zostania na dłużej. Miejsca jest dosyć. Tutaj możesz podnieść kciuk w górę i pokazać, że podoba Ci się moja twórczość, oraz być na bieżąco z nowymi wpisami.

27 uwag do wpisu “JESTEM Z PATOLOGICZNEJ RODZINY

  1. Jestem tym dzieckiem trzymanym w złotej klatce i jak skończyłam? 😉
    Genialny wpis, chyba najlepszy jaki tutaj widziałam. I uważałam tak zanim się zorientowałam, że podlinkowałaś „moją waginę” ! 😀
    Dziękuję!

    Polubione przez 1 osoba

    • Widzisz, kazałaś wagine zostawić w spokoju, a ja ją jeszcze linkuję, niedobra. I w dodatku publikuję posty, które według wszystkich znaków na niebie i ziemi miały dziś nie zostac opublikowane. Kuszę dziś los, powiem Ci. Teksańska Masakra Waginą Mechaniczną mnie czeka, z pewnością.

      Polubione przez 2 ludzi

  2. Bardzo spodobał mi się Twój post : ) Zgadzam się prawie ze wszystkim, minus odrabianie lekcji. Nie mówię, że jako rodzice mamy odrabiać za swoje dzieci lekcje, ale nie każde dziecko jest odpowiedzialne i obowiązkowe. Wiem to po sobie, wiem to po mojej kuzynce. Ona młoda leniwa, ja byłam leniwa, ale też miałam problem z nauką. Kiedy doszłam w swoim życiu do tego momentu iż chciałam się uczyć, mieszkałam za granicą, w Irlandii, gdzie nie znałam języka. Do tej pory mam z nim problem. Także wiem, że kiedy mój dwulatek będzie miał już szkolę, będę go pilnować z pracą domową czy ma, czy odrobił, czy wszystko rozumie. No, chyba, że mam geniusza i nie bd musiała! Jednakże też z jednej strony Cię rozumiem. Ciocia takie rzeczy jak kolorowanie i rysowanie robi za kuzyna. To chyba najprościejsze zadanie dla siedmiolatka jakie może być.
    Najbardziej chyba zgadzam się z odwożeniem dziecka do szkoły, koleżanek. Byłam w pierwszej klasie podstawówki, gdy zmieniłam miejsce zamieszkania i całe miasto przejeżdżałam autobusem i nic mi się nigdy nie stało. A teraz? Mój kuzyn musi przejść tylko przez jeden blok i jest w szkole, ale przez długi czas był prowadzony do placówki przez mamę. Kiedy jest czas dla niego by wrócić od kolegi, a o 17 jest już ciemno, bo zima, to tata narzuca kurtkę, ubiera buty i idzie. Dwa bloki dalej. I po co?
    Mam wrażenie, że rodzice coraz rzadziej odcinają pępowinę, a później jest taki mami synek, który nie umie postawić się swojej mamie, albo boi się piłki do kosza….

    Polubione przez 1 osoba

    • Dokładnie! Dziękuję za Twój komentarz 🙂
      Co do odrabiania lekcji to miałam właśnie na myśli ten drugi przypadek- co innego gdy dziecko chce tylko minimalnej pomocy i prosi o wytłumaczenie czegoś, a nie o to, żebym zrobiła całe zadanie za niego. Znam przypadek, że matka siedzi po kilka godzin dziennie razem z dzieckiem przy biurku i odrabiają lekcje. Dziecko jest w gimnazjum i nie potrafi odrobić zadania domowego samemu, tylko czeka, aż mama wróci z pracy; to nic, że mama wraca po dziesięciogodzinnej zmianie i chciałaby mieć trochę czasu dla siebie.
      Tak samo to odbieranie dzieci, no przegięcie. Ja tez od pierwszej klasy podstawówki chodziłam do szkoły sama, a kolega z klasy nawet pięć lat później był odprowadzany przez mamę.

      Polubienie

  3. Prawda. Im bardziej pilnuje się dzieciaka, tym większą niedorajdą się staje. Albo gorzej – kiedy trzyma się dzieciaka na smyczy, podczas chwili nieuwagi wyłażą z niego najgorsze dziadostwa. Miałam kiedyś takiego chłopaka – ojciec strasznie go pilnował, zabierał mu telefon, nie pozwalał wychodzić i tak dalej (a miał 18 lat). Miał się uczyć i pracować i kropka. Potem rodzinka wyjechała na wakacje. Na miesiąc. On został. I wtedy wylazły z niego najgorsze cechy, jakie człowiek może mieć XD. Po prostu zaczął zachowywać się jak bachor spuszczony ze smyczy – z kulturalnego, ogarniętego chłopaka, który miał nad sobą kontrolę stał się rozpuszczonym gówniarzem: zdradzanie, upijanie się w trupa non stop, ćpanie, jacyś durni znajomi i tak dalej. A potem rodzice wrócili i znowu był przykładnym chłopcem, który… zerwał ze mną, bo maturalna i ojciec mu kazał się uczyć. Pozostawię bez komentarza, nie mam z nim teraz kontaktu, ale nie sądzę, żeby wyrósł na człowieka, który radzi sobie w życiu.
    Ja okej, byłam chorowita, w dodatku alergikiem. Nie dlatego, że rodzice na mnie dmuchali i chuchali, a po prostu urodziłam się wcześniakiem i taki był mój urok. Ale nigdy nie chciałam być traktowana jak kaleka z tego powodu. Też szlajałam się z dzieciakami do późna po jakichś opuszczonych budynkach, łaziłam po drzewach, trzepakach, grałam w piłkę i miałam swoją dumną kolekcję strupów, ran i siniaków na rękach i nogach. I miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo, a wszystkie problemy rozwiązywać musiałam sama – nawet, jak ktoś mi dokuczał (inne dziewczyny miały starsze rodzeństwo, to jak się poszczuło dzieciarnię starszym bratem to był respekt, natomiast jakby się wysłało mamę to by był po prostu przypał, a ja byłam jedynaczką więc oczywiście tego nie robiłam) to musiałam jakoś się wybronić. I były riposty, bicie się i tak dalej. Albo kłótnie z przyjaciółkami, do ktorych i tak się potem wracało i nasze mamy nie wtrącały się w naszą znajomość, po prostu nie odzywałyśmy się kilka tygodni, a potem wszystko wracało do normy.
    A teraz to rodzice najchętniej przeżyliby życie za swoje dzieci.

    Polubione przez 1 osoba

    • Ja byłam starsza i tez zawsze wszystkie problemy musiałam załatwiać sama. I tez mama nie ingerowała w moje znajomości, dokładnie jak u ciebie, kłócilismy się i godziliśmy, jak to dzieci 🙂

      Polubienie

  4. Zgadzam się, że nie można dziecka trzymać na smyczy, zgadzam się ze trzeba mu pozwolić nauczyć się wszystkiego, trzeba mu pozwolić się wyszalec. Swojemu pozwalam biegać boso po trawie czy piasku, biega po deszczu. Jest zdrowy, zahartowany. Nie daje mu czapeczki bo lekko wieje czy ubieram w kurtkę bo deszcz pada. Ale nie zgodzę się żeby pozwalać mu na wszystko. Na placu zabaw obserwuje go non stop, nie dlatego że zrobi dobie krzywdę ale dlatego że jest masa zboczencow, którzy mogę go porwać czy zrobić mu krzywdę. Mieszkamy w Anglii w ogromnym mieście i takie rzeczy się zdążają. To już nie te czasy ze dzieci same wracają ze szkoły. Tutaj do 14 roku życia rodzice mają obowiązek odebrać dziecko bo inaczej nie zostanie wypuszczone ze szkoły. Sama jeszcze chyba nie masz dzieci ale jak będziesz miała to na pewno zmienisz trochę swoje zdanie. Pozdrawiam

    Polubione przez 1 osoba

    • A czasy się zmieniły, jest teraz jakoś więcej zboczeńców, niż kiedyś? Ja mieszkam w małym mieście może tu jest zupełnie inaczej. Rozumiem troskę, ale odprowadzanie do szkoły czternastoletnich dzieci? Ta szkoła chyba przesadza.

      Polubienie

      • Ja od 2 klasy dymałam wszędzie sama i choćby z nieba leciały żaby nikt się nade mną nie ulitował i po mnie nie przyjechał.

        Polubienie

  5. Ja jestem dzieckiem pół na pół 🙂 i matką niewyrodną, ale prawie patologiczną. Wspaniały tekst, ludzie „rodzice” mają paranoję i przenoszą je na dzieci. Czy chcemy dla naszych dzieci, takich partnerów, współpracowników, szefów itd.?

    Polubione przez 1 osoba

  6. I chyba dlatego jestem odpowiedzialna, wiem, że codzienne chlanie jest be, a karmienie siebie samej nie jest dla mnie trudne, bo COŚ TAM umiem ugotować. Nie to co mój brat. Jest drugim dzieckiem i idealnym przykładem, że rodzice przy pierwszym dziecku starają się jak najlepiej, bojąc się popełnić błąd, a przy drugim ‚ totalne bezstresowe wychowanie ‚… No, może nie do końca, bo potrafił dostać po łapach, ale no… Ma 16 lat, a mamusia dalej mu kanapeczki robi. Pamiętam jak mu tego zazdrościłam, zła na cały świat, że mam więcej obowiązków i więcej zakazów. Cóż, doszłam do wniosku, że cieszę się z bycia najstarszą w mojej rodzinie. Wyrosłam na ludzi, a z nim będzie ciężko. Rodzice mają to teraz gdzieś, po co słuchać córki, ‚ przecież dorośli zawsze racje mają ‚ 🙂

    Polubione przez 1 osoba

  7. Wreszcie udało mi się nadrobić u Ciebie zaległości! Bardzo dobry wpis. Z jednej strony staram się zrozumieć takich nadopiekuńczych rodziców. Jestem jedynaczką i wiem, co to znaczy żyć w klatce. Nie przeszkadzało mi to tak za bardzo dopóki nie poznałam parę osób. Zawsze im zazdrościłam, że oni mogą zapłacić rachunki za rodziców na poczcie, a ja nie. Nawet nie wolno mi było umyć okna, bo się przeziębię. Mam żal do mamy, że nie pozwoliła mi być takim dzieckiem z krwi i kości. No ale cóż, nic na to już nie poradzę, a jedyne co mogę zrobić, to nie popełnić tego błędu w stosunku do moich własnych dzieci.

    Polubione przez 1 osoba

    • Wiesz czego ja zawsze zazdrościłam? Pieniędzy zostawionych na blacie w kuchni i listy co mam kupić po szkole. W podstawówce to była przecież taka odpowiedzialnośc robić zakupy do domu!

      Polubienie

  8. Aj, już trzeci raz zaczynam ten komentarz i dalej nic mądrego nie napisałam.

    Mniej więcej mogę podpisać się pod tym tekstem. Mniej więcej. Bo to trochę za duże uproszenie na wielu polach. Nie uważam, że trzeba się za bardzo rozczulać nad różnymi dys-, ADHD, Aspergerami, zaburzeniami osobowości… Ale nie można ich też ignorować ani leczyć pasem.

    Mój ukochany przykład to matka mojego kolegi, który ma potężną dysleksję. Katowała go całe dzieciństwo, po dwie godziny dziennie czytania na głos z nią, no katorga – ale po dysleksji prawie śladu nie ma. O tym, że gdyby nie upór mojego ojca, to w życiu nie nauczyłabym się pływać, nie wspomnę 😉

    Polubione przez 1 osoba

    • Tą dysleksja nwiązujesz do tego, że napisałam, żeby nie pomagać swoim dzieciom w nauce? Dobra, może to akurat za bardzo uprościłam. Nie chodziło mi wcale o to, żeby mieć kompletnie wylane na to jak dziecko sobie w szkole radzi, choć w moim przypadku sprawdziło się to całkiem dobrze. ale znam tez bardzo dobrze zupełne przeciwieństwo sposobu w jaki ja zostałam wychowana- spędzanie z dzieckiem całych popołudni, odrabianie nawet banalnych zadań domowych ZA NIE po to tylko „żeby nie dostało jedynki” i przepychanie je na siłę z klasy do klasy, latanie do nauczycieli i załatwianie za dziecko rzeczy, którym ono samo powinno się zainteresować np. kiedy są zajęcia wyrównawcze z matematyki, z która są problemy, albo co może dziecko zrobić, żeby pod koniec semestru dostać dwa na szynach. I takie rzeczy dzieją się w gimnazjum, co jest przykre- bo takie dziecko nauczy się, że mamusia wszystko załatwi, wszystko zrobi i będzie kompletnie niesamodzielne. Można, wręcz trzeba POMÓC dziecku w nauce, gdy ewidentnie sobie nie radzi, albo nie jest w stanie zrozumieć czegoś, można WYTŁUMACZYĆ co ma zrobić i jak, można NAKIEROWAĆ, ZACHĘCIĆ, podsunąć sposób na rozwiązanie, ale przeżywać szkołę za dziecko? Mowy nie ma.

      Te wszystkie dysy to też jest w ogóle śmieszna sprawa, bo mam wrązenie, że niektórym rodzicom jest łatwiej zabrac dziecko do lekarza, odebrac papierek i machnąć ręką niż poświęcić mu trochę czasu i tak jak mówisz, czytać. Czytanie pomaga i na dysleksję i na dysortografię, pobudza wyobraźnię i kreatywnośc, w ogóle czytanie robi dobrze. Tylko niektóre dzieci nie usiądą same z siebie do książki. A co lepiej zrobić, zamiast dzieciaka zachęcić do czytania, pokazac, że to naprawde fajan sprawa? Włączyć telewizor i mieć święty spokój.

      Polubienie

      • Nie, chodziło mi właśnie o te rozwinięcie 😉 A raczej o dysach napisałam, by nie pisać o sobie. Bo mnie wykopano do lekarza dopiero na studiach i dopiero wtedy dostałam magiczny papierek, który bardzo wiele wyjaśniał. I – gdyby diagnoza padła wcześniej – i mnie, i moim rodzicom byłoby łatwiej, a ja teraz nie miałabym wielu problemów, które do tej pory – zdaniem wielu – powinno się leczyć pasem.

        Polubienie

      • Leczenie pasem to w ogóle jest abstrakcja. Jak można dziecko bić za cokolwiek, a tymbardziej za to, że wolniej niż rówieśnicy kojarzy fakty, albo sylabizuje przy czytaniu? (Na razie nie pisze tu nic więcej na ten temat, bo mam tyle do powiedzenia, że spokojnie zrobi się z tego kilkaset słów. A kilkaset słów to wpis na bloga jest ;p)

        Polubienie

      • To zależy. Już w gimnazjum dostałam kilka razy w łeb i bardzo dobrze mi to zrobiło. Przestawałam się drzeć i pożytkowałam energię na autorefleksję ;D

        Polubienie

      • To zalezy co teraz rozumiesz przez „dostanie w łeb w gimnazjum”; znałam raz takiego co tez w pysk dostał od matki jak miał z szesnaście czy piętnaście lat bo wrócił do domu nachlany. Ale ogólnie uważam, że dawanie dzieciom klapsów, czy tymbardziej lanie ich z paska nie rozwiązuje problemu. No ni by ta, przestajesz się drzeć, psa jak uderzysz to też zazwyczaj przestaje szczekać i ucieka z podkulonym ogonem. To już zalezy od rodzica, czy zalezy mu na wzbudzeniu szacunku przez strach czy przez budowanie zaufania.

        Polubienie

      • To nie jest takie proste.

        Podobno obecnie co czwarta osoba potrzebuje pomocy psychiatry. Dalej jednak chodzenie do psychiatry i/lub psychologa to fanaberia/coś wstydliwego. Zresztą, mnie pierwszy psychiatra olał, drugi zalecił terapię pasem, a dopiero trzeci pomógł. Większość lekarzy, gdy pyta mnie jakie leki biorę, także prycha, parska i zaczyna traktować jak kawałek gówna.

        Mam tylko BPD, zdiagnozowane po tym, jak na studiach wpędziłam się w zaburzenia lękowo-depresyjne, bezsenność, fobię społeczną i kilka innych koszmarków. To nie jest nic strasznego, ale ileż łatwiej mi się żyje, gdy ktoś nazwał to, co mordowało całe życie mnie i moje otoczenie.

        Okej, dalej są hasła – rozpieszczona jedynaczka, pasem, jesteście dla niej za dobrzy, trzeba wyrzucić na zbity pysk z domu, to wtedy zmądrzeje. Jestem z normalnego domu i normalnej rodziny, więc nie mam prawa do problemów. W końcu wszyscy mamy problemy, a skoro nie radzę sobie sama z sobą, to należy mnie wyrzucić na śmietnik jako ludzkie ścierwo.

        Rodzice wysyłali mnie do psychologa. Mordowali się ze mną nauczyciele. Radzono pas albo ignorowanie. W końcu uczyłam się dobrze, nie wagarowałam, nie ćpałam, w ciążę nie zaszłam. I ciągle rady w typie – lać, aż zmądrzeje.

        Nie lano, rozmawiano – ale ze mną czasem nie dało się rozmawiać. Nie słuchałam. Nie miało to nic wspólnego z brakiem szacunku czy zaufania. Po prostu nie radziłam sobie z samą sobą i tylko rodzicom ufałam na tyle, by przy nich to okazywać – a były to histerie, awantury, wrzaski i cuda na kiju. Darłam się tak, że pękały mi naczynia krwionośne na twarzy, płakałam i śmiałam się jednocześnie, sama nie wiedziałam, o co mi chodzi, ale za sam ten fakt nienawidziłam świata i siebie. I żadne słowa do mnie wtedy nie trafiały. To, że dostałam było efektem bezsilności moich rodziców – ale co niby mieli innego zrobić? Szczególnie, że jak dostałam w łeb, to z szoku się nieco uspokajałam i wtedy dało się ze mną rozmawiać? W sensie – to była jedyna opcja, żebym wysłuchała, co mają do powiedzenia?

        Może gdybym była dużo cięższym przypadkiem, to prędzej by ktoś mnie zdiagnozował. Ale jednak wychowano mnie na tyle dobrze, że nie zostałam szczególnie trudnym przypadkiem. Bo choć studiuję dwa razy dłużej niż powinnam – nadal studiuję. Bo choć pracuję śmieszną ilość godzin za śmieszne pieniądze – trochę pracuję. Bo idę do przodu ślimaczym tempem, ale jednak, kurna, idę.

        Ba! Radzę sobie tak dobrze, że gdy poszłam na komisję lekarską z prośbą o przedłużenie urlopu zdrowotnego, prawie jej nie dostałam. I więcej nie dostanę. Dlaczego? Bo przyznałam się, że w czasie urlopu zaliczyłam kilka przedmiotów. Jakieś cztery na dziesięć, które powinnam. A, zdaniem lekarzy z komisji, skoro byłam w stanie zaliczyć cokolwiek, to znaczy, że jestem zdrowa jak ryba, tylko leń, obibok, kombinator i lać pasem, aż zmądrzeje…

        Szlag, znów napisałam wypracowanie. I znów się uzewnętrzniam w cokolwiek patetycznym tonie tam, gdzie nie trzeba… Ale kurna, bezsilny rodzic nie musi być od razu złym rodzicem. Szczególnie, jak szuka pomocy dla dziecka, a otoczenie go tylko za to potępia, bo na dyrdymały najlepszy jest pas i dyscyplina.

        Polubienie

  9. Fantastyczny wpis!

    Przez około 4 lata studiowałem psychologię, w tym 2 lata specjalizowania się w rozwoju dziecka. Ciągle uczono mnie, o tym jak wiele uwagi potrzebuje dziecko, jak poświęcać każdą swoją chwilę na to aby zbudować odpowiednie warunki do rozwoju. Tylko czasem wykładowcy i ćwiczeniowcy(chwała, tym, którzy nie robili tego czasem a cały czas) mówili o tym, żeby nie przeginać z tą opiekuńczością, żeby zaufać dziecku i dać mu się ubrudzić! Bo brudne dziecko to szczęśliwe dziecko. Nie da się uchronić naszych milusińskich przed wszystkim i w każdej chwili (chociaż co ja tam wiem sam nie posiadam jeszcze swojego). Lepiej pozwolić im dawać sobie radę, uczyć się autonomiczności i po prostu być i kochać. Sam zostałem wychowany na w/w sposoby 🙂

    Taaaa… Najpierw byłem syneczkiem, mogłem robić prawie wszystko. Nauczyłem się, że nie muszę sobie radzić sam, bo zawsze pomogą mi rodzice. Byłem wtedy w cudownej, mięciutkiej i bezpiecznej strefie komfortu. „Strefa komfortu” to bardzo mylące stwierdzenie. Po zasiedzeniu się w miejscu, zacząłem poznawać życie dopiero, kiedy poniosłem swoje pierwsze potężne porażki. Dopiero kiedy wpadłem w depresje wywołaną tym, że uświadomiłem sobie swoją ułomność- brak umiejętności samodzielnego radzenia sobie. Przez dwadzieścia kilka lat nauczyłem się być bezradnym i nie wiedziałem, czy da się to zmienić. Na szczęście w moim życiu pojawiły się osoby, które pokazały mi co mogę zrobić i jak. Wyszedłem ze „strefy komfortu”, zacząłem iść do swoich marzeń i przestałem spełniać marzenia innych.

    Droga jest wyboista, ale muszę powiedzieć fascynująca:) Czasem mam delikatne pretensje do rodziców, ze nie pozwolili mi się nauczyć żyć na własny rachunek i że zdobyłem taką umiejętność dopiero w wieku 24 lat. Wiem, ze zrobili to z miłości, bo chcieli żebym miał to czego oni nie mieli, z potrzeby zaopiekowania się młodszym potomkiem itp. Dali mi wszystko, na co tylko mogli sobie pozwolić i to właśnie było to co mnie zepsuło:) Teraz uważam, że dziecko powinno nie być pozostawione całkiem sobie, ale powinno mieć przestrzeń do rozwijania się. Bo nawet złota klatka to nadal więzienie. Pragnę żeby moje dzieci zdobył wcześniej wiedzę jak sobie radzić w życiu, że będę przy nich blisko, ale nie za blisko, że będę mógł POMAGAĆ w ich lekcjach, ale nigdy ich za nie, nie zrobię i że będę mógł podzielić się swoją wiedzą w zakresie tego jak lepiej się uczyć i kreatywnie rozwiązywać problemy. Ludzie, dajmy naszym dzieciom być wolnymi!

    Polubione przez 1 osoba

    • Uwielbiam takie wyczerpujące komentarze od czytelników 😉
      Dobrze mówisz, generalnie chodzi własnie o to, żeby znaleźć złoty środek, czego ja jako przyszły potencjalny rodzic boję się, że nie będę umiała zrobić. z jednej strony dam dziecku odrobinę za dużo wolności i nie wpoje mu podstawowych wartości i bardziej niż ja sama wychowa go ulica. Z drugiej dam tu tej wolności za mało i wychowam istotę zupełnie nieprzystosowaną do życia. Ja wiem po sobie, jak wszystkiego chciałam zawsze spróbowac sama, ale też sama umiałam wyznaczyć sobie bezpieczne granice i gdybym tylko wiedziała jak mojej mamie udało się to osiągnąć (nauczenie mnie tego) bez wielkich skaz na psychice, to wykorzystałabym to przy wychowaniu moich dzieci.

      Ja też wcale tej wolności którą mam teraz nie miałam od razu, zaczęło się to mniejwięcej gdy miała 15-16 lat- wtedy też wszystko co trzeba było załatwić gdziekolwiek- w szkole, w urzędzie, w banku, u lekarza- załatwiałam sama, a wymagany czasem podpis dorosłego był tylko formalnością. Wtedy też „usamodzielniłam się” w pewnym sensie- pierwsza praca, pierwsze zarobki na wakacje, pierwsze wakacje bez rodziców, „wyprowadzka” z domu na okres wakacyjny do chłopaka. I w tej mojej „niby- dorosłości” zdarzały się też używki czy imprezy- ktoś może powiedzieć, że to nieodpowiedzialne. Ale ta nieodpowiedzialna szesnastolatka podejmowała decyzje i radziła sobie z ich konsekwencjami, umiała wyznaczyć granice i powiedzieć nie, czego nie umie wiele ludzi starszych od niej. Co z tego, czy przekroczyło się już te magiczne osiemnaście, skoro doprowadza się siebie do takiego stanu, do którego ja nie doprowadziłabym się nigdy, skoro niszczy się sobie samemu życie? Ta „dorosłośc” nie spadła na mnie nagle, jak to się dzieje w przypadku wielu dzieci trzymanych w złotych klatkach do magicznej osiemnastki i potem takie dzieciaki dostają na łeb. Ja miałam czas na to, żeby z dorosłością się oswoić i to jest lepsze niż myślenie rodzica w sposób „do osiemnastki jestem za niego odpowiedzialny, a potem niech robi co chce”.

      Polubienie

Podziel się swoją opinią